W ten weekend nie musialam gotowac. Ze się
tak nieskromnie wyraze „bylam rozrywana”. W sobote lunch w gronie znajomych,
raczej tych dalszych, a w niedziele urodzinowy grill na wsi.
Gotowac generalnie lubie, ale wtedy kiedy
nie musze. Niestety ten komfort rzadko jest mi darowany i przeważnie, jak
pewnie jakies tryliony innych pan, panien, singielek, mężatek, rozwodek (i tak
dalej) co dzień glowie się co by tu wsadzić do garnka.
Dziecko mam na etapie zup wiec z tego
zadania nie zostałam zwolniona. Zreszta kiepsko nam poszlo z tym jedzeniem, bo
zaryzykowałam zupke z wołowinka i jeszcze, jakby dziecku było mało do
trawienia, przywalilam z grubej rury i wrzuciłam pol czerwonej (a precyzyjniej
– fioletowej, cebuli). Zupka była ciezkawa i mi tez średnio smakowala wiec
80% poszlo do kosza i po zawodach. Przynajmniej potrafie sie przyznac do moich kulinarnych niewypalow.
Na
glowie miałam tez naszego kota Lulisa, który pomimo, ze jest kotem ogrodowym,
zachowuje się jakby go matka na salonach chowala a do tego ma dusze altruisty i
dzieli się całym pożywieniem z osiedlowa kocia szajka. Efekt jest taki, ze przy
każdym daniu trzeba mu nad glowa stać, no chyba, ze serwowana jest swieza,
surowa rybka. Okazuje się, ze w tym przypadku Lulis traci swoja lagodna nature
i macha lapa jak należy. Problem polega jednak na tym, ze i kotu trzeba
planować menu i żadne tam kopanie lyzka w puszce nie wchodzi w gre. Dobrze, ze
się jeszcze nie doprasza, żeby mu ta rybke smazyc, bo wtedy to bym kotu kota
pogonila!
Ale wracając do tematu… w weekend obiad
dla siebie i meza miałam z glowy. Niestety, dopadl mnie smakowy foch. Objawia
się to tak, ze jest się głodnym i cos by się zjadło, ale nie za bardzo wiadomo
co i jakby to miało być przyrządzone. Do tego oko i nos wyczulone sa na jakość
i estetykę serwowania.
Sobotni lunch został zorganizowany w
tawernie na polwyspie Akrotiri. Zostala nam podana karta w formie „super
oferty”. Trzy dania plus napoj w cenie
12 euro! Wybor był okrojony do trzech przystawek, trzech sałatek i chyba, jak
dobrze pamiętam, czterech glownych dan. Zamowilam sobie nadziewane baklazany,
grecka salatke a z dan mięsnych wieprzowe suvlaki. W trakcie oczekiwania lalo
się czerwone wino, i będę swinia (ale uczciwa!) ze to napisze, ale było to najsmaczniejsze danie z tego
lunchu. Chleb tez był swiezy, ale staram się nie zapychac wiec siaczylam sobie
nektar bogów na czczo. Rozmowa z koleżankami milo przebiegala, glownie o
dzieciach i o diecie. Zostalo mi uzymslowione, ze obwazanki w tali biora się
wlasnie z picia wina i mysle, ze po tym lunchu tylko dlatego pozostanie mi
kilka ekstra centymetrow w talii.
Wjechaly przystawki, wszystkich i
wszystkie, oprócz mojej. Wjechaly sałatki a moich przystawek nie widać. Dziecko
mi się w wozku wsciekalo, glodna bylam, a tu sobie ogladalam co inni jedza.
Podzieliłam się tym spostrzeżeniem z panem kelnerem, który przystawke
przyniosl, ale się zreflektowal i nie kazal za to placic. Baklazany taplaly się
w jakiejś śmietanowej masie, wygladaly jak baklazany a smakowaly jak orzechy
wloskie, które dodano do nadzienia. Salatka grecka, o dziwo, zawierala kukurydze
z puszki w stylu a la czajniz, co było ewidentnie przekłamaniem, bo salatka
grecka nigdy i nigdzie (ta prawdziwa) kukurydzy nie zawiera. Potem były
suvlaki. Trzy patyki z których dwa straszyly wysuszonym i sprasowanym (jakos
tak na plasko przyciętym) mięsem. Trzeci szaszłyk wygladal ludzko no i
popchnięty pita jakos dal się zjeść. Wyszlam stamtąd glodna i umeczona tym
siedzeniem i walczeniem z trzema talerzami. Raczej tak z własnej woli nie
wroce!
W niedziele było lepiej, bo bylam już
naprawde glodna. Ale…steki wieprzowe mogłyby mieć mniej zyl. No i te
kiełbaski…az w nosie krecilo od wędzonki. Jak na mój gust za dużo tłustych
oczek, a skorka chrupiąco-papierowa.
Mowiac krotko, bo trzeba sobie prawde
powiedzieć, lata leca i swoje zrobily. Mogę powiedzieć, ze oficjalnie zachowuje
się jak Greek mama! Nikt tak dobrze nie gotuje jak JA!:)
A poza tym wciaz jestem glodna!
0 comments:
Post a Comment