Zblizamy sie do mety kiedy to
chalepianskie progi maja przywitac kolejnego czlonka rodziny ze wzgorza. W
drodze od dziewięciu miesięcy jest nasza Chalepianeczka.
Bycie w dziewiątym miesiącu ciąży, pomimo,
ze jest stanem blogoslawionym, w co gleboko wierze, nie wydaje sie az takie
blogoslawione kiedy dzień w dzień trzeba dzwigac kangurzy brzuch przy upale
ponad trzydziestu stopni celciusza.
Zakaz ruszania się z domu i zdrowy rosadek
trzymają mnie w czterech scianach przez większość dnia. Tlumy na plazach, plany
na urlop, lukrowane kremami do opalania ciala, a ja tu z wiatraczkiem na kanapie
(chyba się „dziad” przegrzał bo zamiast chlodzic swiszcze mi ciepłym powietrzem
koło ucha). W celu ograniczenia efektow lepnych na kanapie wyladowalo
przescieradlo sto procent bawełny.
Siedze, podnoszę się, żeby poprawić zwijajaca
się narzute i znowu zasiadam. Potem przenosze się do sypialni, ze szczelnie
pozamykanymi oknami i roletami, gdzie huczy „wiatr” z klimatyzatora. Zamykam
oczy i udaje, ze spie. Jedna poduszka pod glowa, druga wyprawiam akrobacje, żeby,
choć odrobine podnieść obolale stopy nad poziom materaca. Obok lozka na
komodzie stoi kolekcja kremow na ociezale, zmeczone nogi. Na tym etapie mogę smialo
stwierdzić, ze w kwestii tej przypadlosci przejawiam wiadomości dobrej klasy
eksperta.
Nici z popołudniowej drzemki. Dzisiaj dzień
nie na spanie. Co z tego, ze w nocy co dwie godziny pobudka (bez szczegolow,
kto przez to przeszedł wie o czym mowa), a bladym switem dwa niewyżyte owczarki
sąsiadki Stekowej podniosły taki wrzask, ze udało im się mnie wybudzić na dobre
pol godziny. Szczekanie było długie i z nerwem. Przez ten hałas obudzil się kogut
z sąsiedztwa i taki koncert piania i szczekania stawial na nogi co wrażliwszych
chalepianskich mieszkancow. A potem zapanowala glucha cisza i spokoj do godzin porannych
kiedy o godzinie osmej ten sam, a może innych kogut znowu zabral się do roboty budząc
tym razem okoliczne cykady. Te natomiast, bez szans, nie zamkna się, az do
mroku.
Dzien dlugi, za goracy. Cale dwa dzbanki
wody wypite, kolejny arbuz skrojony. Jeśli mowa o ciążowych smakach to chyba
przez cale moje zycie nie zjadłam tylu arbuzow (i nie lapalam w locie tylu sliskich wrednych arbuzowych pestek)! Dobrze, ze te smaki zgraly się z
kreteńskim klimatem, bo zaistniałby by problem, gdyby, na przykład, mojemu „brzuchowemu”
dziecku zachciało się dobrych polskich flaczków (sic!).